Przejdź do treści

Wspomnienia Pana Czesława Dudzińskiego.

W.B. Panie Czesławie, należy Pan do grupy tych, których Rodziny mieszkały tu „od zawsze”. Od kiedy mieszka tu Pańska Rodzina?

Cz.D. Moja Rodzina, według dokumentów kościelnych, które mogłem zobaczyć kiedyś na plebanii mieszkała tu od 1726 roku.

W.B. A Pan?

Cz.D. Ja urodziłem się 9 czerwca 1933 roku w Poznaniu / Spławiu. Również tu, w parafii na Spławiu, zostałem ochrzczony, ale na religię chodziłem na Lubelszczyźnie, tam gdzie byliśmy wysiedleni podczas okupacji.

W.B. Czy Pamięta Pan ilu mieszkańców liczyło Spławie przed 1939 rokiem

Cz.D. Pamiętam dokładnie. Na Spławiu w 1936 roku mieszkało około 200 do 300 mieszkańców: około 20 rodzin (?) rolników posiadających własne gospodarstwa rolne oraz około 60 rodzin pracowników majątku Mycielskich. Matki w zasadzie nie pracowały, wychowywały dzieci, ale większość z nich o szóstej rano chodziła doić krowy, ręcznie, bo maszyn takich jak dziś wtedy nie było. Dzieci w wieku 14 15 lat też już pracowały, w polu czy w oborze.

W.B. Czy Pan pamięta nazwiska gospodarzy – rolników?

Cz.D. Tak pamiętam doskonale. W 36 roku mieszkało tu około 12 rodzin. W kolejności numerów byli to: Nowak, Majchrzak, Lis, Barłóg, Brzóska, Kaziu Przybylski, Wojtyś, Lichy, Janiszczak, Motała, Ratajczak, Olejniczak, Kaźmierowski, Veter, Barłóg Jan, Snuszka, Wyrwas, Dudziński, Golimowski, Duda, Gruszczyński, Jeżewski.

W.B. Był tu też „majątek” ale podupadł i nastąpiła jego parcelacja. Kiedy to było?

Cz.D. Majątek podupadł w latach 30-tych i Bank chciał zrobić parcelację. Początkowo Mycielskim udało się odsunąć termin parcelacji, ale od około roku 1937 parcelacja jednak się zaczęła. Do 39 roku przybyło na ten teren 25 parcelantów, którzy kupili ziemię od Banku. Parcelanci przyszli z całej Polski. Byli spod Warszawy, z Garwolina, ale najwięcej przyszło ich spod Ostrowa. Gospodarstwa ich miały około 15, 16 albo i18 hektarów, a w umowie kupna mieli zagwarantowane również to, że Bank wybuduje im domy mieszkalne. Niestety wojna przyszła i Bank nie zdołał wywiązać się ze wszystkich zobowiązań. Niektórzy mieli domy skończone, to zamieszkali w swoich domach, ale niektórzy musieli zamieszkać w czworakach lub w tzw. ośmioraku, ale już na początku wojny ziemie ich scalono i przekazano ponownie do majątku. Te rzeczy to znam już tylko z opowiadania, że przyszedł „treuhender” – niemiecki zarządca majątku, który gonił wszystkich do roboty.

W.B. O ile mi wiadomo w parcelacji majątku dużą rolę odegrał ksiądz Proboszcz Stefan Bratkowski1. Czy może Pan przybliżyć tę historię?

Cz.D. Oczywiście! Ks Stefan Bratkowski przyszedł do parafii w 1931 roku. Dosłownie przyszedł, ponieważ wysiadł z pociągu jadąc z Warszawy do Poznania na stacji Poznań Antoninek i stamtąd polami przyszedł na Spławie. Bardzo mu się tu spodobało i poprosił o przydział tej właśnie parafii. Jak został proboszczem, to pewnego razu w niedzielę głosił kazanie przez ponad dwie godziny, a chodziło o to, że majątek właśnie miał iść w niemieckie ręce. W ręce dużego niemieckiego właściciela ziemskiego z Garbów. Wtedy udało się zatrzymać tę transakcję, część ziemi kupili gospodarze ze Szczepankowa i Spławia, a pozostałą część podzielono na parcele od 15 do 18 hektarów. Te właśnie parcele były sprzedawane polskim parcelantom w latach 30-tych.

W.B. A co stało się z byłymi pracownikami majątku?

Cz.D. Jak majątek podupadł, to zaczęli sobie szukać innej pracy i w większości się wyprowadzili. Do Garbów, do Tulec i w inne miejsca. Oni nie byli związani z tym miejscem ziemią tylko pracą. Ich domy zasiedlili ci parcelanci, którzy nie mieli jeszcze wybudowanych domów.

W.B. A co się stało z ziemią tych „bezdomnych” parcelantów po wojnie? Czy ją odzyskali? Czy udało się wyegzekwować od Banku budowę domów?

Cz.D. Po wojnie nastąpiły zmiany polityczne i parcelanci odzyskali swoje ziemie, ale domów nikt im już nie wybudował. Mieszkali dalej w mieszkaniach majątkowych i stali się ich właścicielami. Ale wtedy też zaproponowano im, że mogą otrzymać całe duże gospodarstwa na ziemiach zachodnich, po gospodarzach niemieckich, pod warunkiem przekazania tutaj na rzecz Skarbu Państwa całego swojego gospodarstwa. I część z nich skorzystała z tego i przenieśli się w okolice Wrocławia. Jednak część z nich wróciła z powrotem, bo potem okazało się, że dokwaterowywano do gospodarstw przesiedleńców ze wschodu i to przestało już być atrakcyjne. Ale dwóch gospodarzy zostało tam, a ich ziemie do dzisiaj, można powiedzieć, „poniewierają się”. Ich własność nie jest do końca uporządkowana. Aktualnie są to ziemie pod zarządem Skarbu Państwa.

W.B. A jak to było tu ze szkołą?

Cz.D. Szkoła wybudowana została około roku 1885. Była to szkoła czteroklasowa. Taka sama szkoła powstała w tym samym czasie w Kobylepolu. Wcześniej nauka czytania pisania i liczenia odbywała się w domu parafialnym. To jest ten budynek na rogu Spławia i Gospodarskiej. Obecna salka parafialna dobudowana została w 1923 roku do domu, w którym mieszkali wcześniej organista i grabarz. Na miejscu były tylko cztery klasy. Dalsza nauka w szkole podstawowej odbywała się już w szkole w Krzesinach.

W.B. A Pan chodził już do tej nowej szkoły i to po wojnie?

Cz.D. Z tą szkołą to było tak. Trzeba wiedzieć, że podczas wojny dzieciaki musiały przymusowo pracować na majątku i nie mogły chodzić do szkoły. Tymczasem nas w 1940 roku wysiedlono na wschód, w lubelskie. Tam na wschodzie, w Generalnej Guberni, były polskie szkoły, więc ja tam przez cztery lata chodziłem do szkoły. I jak przyjechaliśmy z powrotem do Spławia w kwietniu 45 roku, to ja poszedłem do klasy czwartej, a moi rówieśnicy do pierwszej.

W.B. A jak to było we wrześniu 1939? Wtedy na Spławiu pojawili się Niemcy. Jakie zdarzenia z tego okresu utkwiły Panu w pamięci?

Cz.D. Pamiętam do dzisiaj jak pewnego dnia, około połowy września, mojego ojca, jak to się mówi, o mało krew nie zalała. Odkrył, że w szafie w domu są strzelby mojego wuja, który w sierpniu został zmobilizowany i poszedł na wojnę. Mój wuj przed wojną trochę kłusował i stąd te strzelby. A było to właśnie tego dnia gdy niemieccy żołnierze, artylerzyści, zajmowali zajmowali naszą stajnię by wprowadzić tam ich konie. Ojciec musiał ze stajni wyprowadzić swoje konie, stajnię wyczyścić, usunąć cały nawóz. Trzeba powiedzieć, że w 1939 roku w armii niemieckiej było ciągle dużo koni. Ciągnęły armaty i wozy z amunicją i zaopatrzeniem. Już 3 września było ogłoszenie, że wszelką broń należy zdać do sołtysa. Nie tylko broń ale i wszystkie odbiorniki radiowe i centryfugi do wirowania mleka. A za niewykonanie tego polecenia groziła śmierć. Ojciec, widząc w szafie te giwery, wiele nie myśląc, wziął swój płaszcz, zawinął w niego broń, i z tym tobołem przeszedł obok żołnierzy do stajni, wrzucił na spód wozu, na to gnój i całość wywiózł na pole. Tam w dobrze oznaczonym miejscu (trzy kroki w tą i dwa w tamtą) strzelby zakopał. Niestety, po wojnie nie odnalazły się, a to z tego powodu, że w tym miejscu w 1944 kopano rowy przeciwczołgowe i wtedy strzelby zostały wykopane. Do kopania tych rowów Niemcy pędzili wszystkich poznaniaków bo prawdopodobnie bali się, że w tym czasie Polacy mogliby im wiele zaszkodzić, a tak to mieli wszystkich pod kontrolą.

W.B. Pańską rodzinę, podobnie jak wielu innych gospodarzy wywieziono do Generalnej Guberni wiosną 1940 roku. Czy pamięta Pan nazwy tych miejscowości gdzie Pan mieszkał i chodził do szkoły podczas okupacji?

Cz.D. Pamiętam. Do szkoły chodziłem do miejscowości która nazywała się Rozpucie, a mieszkaliśmy w Jagodnie. Do dziś zadaję sobie pytanie skąd tam było tylu Niemców. Bo my dostaliśmy tam gospodarstwa po Niemcach. Przesiedlono tam 11 rodzin polskich, ale każda z innej wsi, pewno po to żeby trudniej nam było się dogadać.

W.B. Co z pobytu na wygnaniu bardzo utkwiło w Pańskiej pamięci?

Cz.D. Jest kilka takich historii. Jedna związana ze szkołą. Jak tam przyjechaliśmy, to chciało mi się do towarzystwa. Powiedziałem więc ojcu, że chcę iść do szkoły. A to było kilka kilometrów. Ojciec mówił, myśląc o Spławiu, że „szkołę to masz zaraz przez ogród”i, że nie warto bo wojna się skończy za dwa tygodnie. Tymczasem wojna trwała i udało mi się go przekonać. I wkrótce chodziłem do szkoły te trzy kilometry. Była tam pani nauczycielka, u której wyrobiłem sobie oko. My tam mieszkaliśmy nad rzeczką, która łączyła dwa jeziora. To były prywatne jeziora tych Niemców co tam wcześniej mieszkali. Jeziora były mocno zarybione. W stodole znalazłem

węcierze, zostawione tam przez Niemców. Nastawiałem je więc od czasu do czasu i łowiłem ryby. Ryb było dość dla nas i czasem dla pani nauczycielki. A lodówek wtedy nie było.

Przez pół roku ukrywaliśmy też w stodółce Żyda. Zrobiliśmy mu tam schowek. Miał wejście od strony lasu i w razie czego tam się chował. Nie mieszkaliśmy w środku wsi tylko w Hubach (na wybudowie, pod lasem), więc jak się coś działo zawsze ktoś dawał znać, zadzwonił, Wiele się od tego Żyda nauczyłem. On był blacharzem i między innymi nauczył mnie robić pierścionki. Pierścionki robiłem z przedwojennych dziesięciozłotówek. Były ze srebra. Ale z nimi to już osobna historia.

Jak nas wywieźli, to wpierw trafiliśmy do obozu do Łodzi. Obóz ten nazywaliśmy czyśćcem, bo Niemcy czyścili nas tam z wszystkich wartościowych rzeczy. W tym czasie było tam pełno wózków dla dzieci, my swojego nie zabraliśmy. Wyrychtowaliśmy więc jeden z nich i Mama moja włożyła do niego najmłodszą moją siostrę, która miała kilka miesięcy. Wychodząc z domy wzięliśmy też ze sobą woreczek srebrnych dziesięciozłotówek, jakieś dwa kilo. Nie mieliśmy żadnego złota ani kosztowności. To były nasze oszczędności i liczyliśmy, że będzie to dla nas jakieś wsparcie. Ten woreczek mama włożyła do wózka, do schowka na pieluszki, pod brudną pieluszkę. Ja, ponieważ miałem mniej niż 14 lat, szedłem do kontroli z mamą i pchałem wózek z siostrą i ładunkiem. Sprawdzała nas Niemka. Szukała kosztowności wszędzie, we włosach i nie tylko, otworzyła też schowek, pogrzebała pejczem w środku, powiedziała „scheise” i kazała iść dalej. Tak to udało mi się przemycić woreczek ze srebrnymi dziesięciozłotówkami. Te pierścionki, to wyrabialiśmy z tych monet i sprzedawaliśmy w miasteczku. Jeden z tych pierścionków dostała moja koleżanka z zesłania, o rok starsza, i przechowywała go do swojej śmierci, a zmarła zupełnie niedawno.

Po około pół roku Żyd poszedł gdzieś. Ale pamiętam też jak Niemcy pędzili Żydów. Szły grupy około 30 – 40 osób, a za nimi na bryczce kulawy albo ranny Niemiec z karabinem maszynowym. Zawsze się dziwiłem. Idą tak potulnie, wiedzą, że na śmierć. Czemu gnoja nie uduszą? Zdarzało się, że uciekali. Przychodzili potem czasami po coś do jedzenia. Zmieniło się to mocno jak Niemcy uderzyli na Związek Radziecki. Wówczas w Sobiborze powstał też obóz jeniecki dla sowietów. Ogrodzony był jednym drutem kolczastym, pilnowany przez dwóch, trzech Niemców. I jeńcy dość często uciekali do lasu. A jeść chciał każdy. I przychodzili. Gdzieś się musieli żywić i gdzieś ubierać.

Zapamiętałem też, że łatwo nam tam nie było. Podczas naszego pobytu, jedenastu rodzin z różnych stron Wielkopolski, pewno byśmy się tam zbyt szybko nie dogadali, zmarło nas tam jedenaście osób. I moja mama, w trzy miesiące po powrocie do domu.

Byłem trochę jak mały-stary. Chodziłem do miasteczka po 21 kilometrów ażeby coś kupić z rzeczy do chodzenia. Jakieś ciuchy, często po Żydach. Kupowaliśmy za pierścionki albo za marki, które przysyłał nam czasem wujek. Ale przysyłać nie było wolno, więc wujek perfumował listy aby nikt nie wywąchał pieniędzy.

W.B. Powrót też pewno nie był łatwy?

Cz.D. Nie, nie był. Przyjechaliśmy do Spławia po Wielkanocy. W drugiej połowie kwietnia. Nasz dom był zajęty. Jak nas wysiedlono, to do naszego domu wprowadził się Niemiec. Pomieszkał, pomieszkał i jak sobie znalazł coś lepszego, to wziął co swoje i nieswoje i się przeprowadził na nowe lepsze, a na nasze gospodarstwo przesiedlił Polaka, którego on wysiedlił. Jak Niemcy uciekali, to na ich miejsce przychodzili Polacy. Osiedlali się na poniemieckim. Więc po powrocie właściwie nie mieliśmy gdzie mieszkać. Na szczęście babcia moja przed wojną wybudowała dwa domy z mieszkaniami na wynajem. Mieszkały tam cztery rodziny na tzw. wycugu. Miały czynsz 12zl i 50 groszy na miesiąc, który mogli odrobić na gospodarstwie dziadków; podczas żniw, wykopków itp. Jeszcze przed wojną babcia wymówiła jednemu lokatorowi i tam zamieszkała z dziadkiem. W ten sposób trochę rodzinnego dobra uratowało się. Mogliśmy więc zamieszkać tymczasowo u babci. Ten pierwszy okres był również trudny dlatego, że w tym roku w lipcu zmarła moja matka, a kilka miesięcy później również i moja babcia. Zostało więc na gospodarstwie dwóch starych dziadów (mój ojciec i mój dziadek) i cztery dzieciaki: trzy moje siostry, z których jedna urodziła się na wygnaniu w Generalnej Guberni i ja, najstarszy – 12 lat. Musiał więc się ojciec żenić. I ożenił się z Leokadią z Pawłowskich z Garbów.

W.B. Po powrocie poszedł Pan zaraz do szkoły?

Cz.D. Tak. Mój kolega rówieśnik, poszedł do klasy pierwszej, a ja do czwartej, ale wpierw musiałem zdać egzamin. Sprawdzali czy umiem czytać, pisać i liczyć. Dali mi do czytania gazetę, kazali przeczytać i coś tam policzyć. Przeczytałem. Nadawałem się. Ja tam polonistą dobrym nie jestem. Ale z matematyki to zawsze dobry byłem. Jak rozpocząłem szkołę, to zaraz były wakacje. Namówili mnie bym powtórzył czwartą klasę na miejscu, a potem poszedłem już do szkoły w Krzesinach. Tam były klasy piąta i szósta. Moi koledzy, którzy nie byli wysiedleni przez całą wojnę nie chodzili do szkoły, bo musieli pracować w majątku. Poszli do pierwszej klasy. Starsi, którzy tez przez wojnę nie chodzili do szkoły, a już pracowali, to chodzili do szkoły wieczorem.

W.B. Czy to już był koniec Pańskiego kształcenia?

Cz.D. Nie. Po skończeniu szkoły podstawowej w 1948 roku nie poszedłem do liceum. Musiałem pracować. Poszedłem więc uczyć się zawodu. Praktyki miałem u prywatnego a do szkoły zawodowej poszedłem na Niezłomnych, do Oxfordu. Chodziłem tam dwa lata. Ukończyłem ją i zostałem czeladnikiem budowlanym. Ale u tego majstra to ja byłem ciągle uczniem. Przez cały czas płacił mi jedynie 100 złotych, jeden taki czerwony banknot. No więc ile czasu można się było uczyć budownictwa. Porzuciłem majstra i poszedłem do spółdzielni mieszkaniowej. Kuzyn mój polecił mnie swojemu kierownikowi mówiąc, że ma chętnego do pracy, takiego bystrego szczawika, a ten kazał mu mnie przyprowadzić. Ale mój majster początkowo nie chciał mi podpisać, że robiłem u niego praktyki, co było potrzebne do zatrudnienia w Spółdzielni. No ale w końcu zgodził się, bo wiedział też, że ja chciałem się uczyć zawodu, a mój ojciec widział mnie raczej do pomocy w gospodarstwie, bo mieliśmy wtedy dużą gospodarkę, 22 hektary, więc potrzebował kogoś do pomocy. A ja byłem dość zdolny do nauki. Mój dziadek ze strony ojca też miał zawód. Był stelmachem2. Pracowałem w tej spółdzielni ale tam kiepsko płacili. Trzeba było poszukać dodatkowego zajęcia. Miałem w pracy dobrego majstra, który brał mnie ze sobą na prace po godzinach. Był bardzo uczciwy ze mną. Jak pracowaliśmy razem, to ten dodatkowy zarobek dzielił na pół. A pracy „na lewo” było wtedy dużo. Mieszkań nie było, każdy jak skombinował kawałek gruntu i trochę cegieł, to starał się coś wybudować. Było dobrze ale przyszedł 53. rok i trzeba było iść do wojska. A jak miałem pójść do wojska, to mnie dwa razy przesłuchiwali na Marcinkowskiego, na UB.

Przy tej okazji trzeba powiedzieć, że w tym czasie odziedziczyłem po dziadku 5 hektarów ziemi. A to było tak. Po wojnie mój ojciec chciał dokupić ziemi, ale mu nie pozwolono bo już miał ponad 20 hektarów. Takie były wtedy przepisy. Kupił więc ziemię na dziadka. A dziadek zapisał tę ziemię mi. Jak szedłem do wojska, to byłem więc chłop małorolny i wykorzystałem to.

Jak mnie zawezwali na Marcinkowskiego, to tam taki plutonowy, ubek, taki mądry był, kombinował jak osioł pod górkę, to zapytał mnie tak: twój ojciec ma gospodarstwo, 20 hektarów, ty masz też gospodarstwo, co ty zamierzasz z tym zrobić? A ja mu na to „obywatelu sierżancie my mamy u nas spółdzielnię produkcyjną, myślę że najlepiej zrobię jak je oddam do spółdzielni i pójdę do wojska”. Zaraz się ze mną pożegnał, powiedział wypier***** i dzięki temu zamiast do kopalni (wtedy synów „kułaków” w ramach służby wojskowej wysyłano do kopalni) poszedłem do wojska, od 53 do 56 roku. Wpierw trafiłem do szkoły podoficerskiej w Krakowie. Szkoła trwała wówczas rok i jak się skończyła, to nas rozpędzali. Niewiele się tam nauczyłem.

I znów takie zdarzenie. Mój dowódca powiedział do mnie, Dudziński, pójdziesz do mojej żony. Ona ci powie co masz zrobić. Poszedłem do niej, posprzątałem jej w piwnicy, zaprosiła mnie do siebie na herbatę i tak ze mną rozmawiała „ty to jesteś z Poznania, to pewno chciałbyś być bliżej domu”, a ja na to, że nie chodzi o to by być bliżej domu ale żeby się uczyć. I ona mu to powiedziała. I dostałem przydział do Centralnych Magazynów Wojskowych na Chojny (Łódź). Mieliśmy się tam uczyć. Teraz to się nazywa logistyka. A przy tej okazji udało mi się załatwić przydziały dla dwójki moich kolegów, ale oni nie chcieli się uczyć i pojechałem sam. Tam, na szczęście, trafiłem na kolegę naszej obecnej sąsiadki, Poli Łastowieckiej. Bardzo dużo mi pomagał.

A z nim to było tak. Po maturze poszedł na studia na Uniwersytet Poznański. Studiował fizykę i matematykę. Ale w trakcie studiów urodziły mu się bliźniaczki. Musiał więc pójść do pracy. A tam zaraz go capnęło wojsko. I tak z deszczu pod rynnę.

Ale w tym był palec boży, bo ja tego wszystkiego co tam od nas wymagano nigdy bym nie opanował. A tak udało się. Zdałem wszystkie egzaminy, skończyłem wojsko w stopniu kaprala, a przez to, że byłem taki dobry aż siedem razy wzywali mnie na ćwiczenia rezerwistów do Gorzowa Wielkopolskiego. Czasem nie warto być za dobrym.

Jak przyszedłem z wojska w 56 roku w końcu października, to w tym czasie w naszej parafii był już ksiądz dr Jesse3


1Notka biograficzna o ks. Stefanie Bratkowskim (opracowano na podstawie http://www.wtg-gniazdo.org/ksieza)

Urodził się 21 lipca 1876 roku w Wągrowcu jako syn Antoniego i Pelagii z domu Hemmerling. Szkołę podstawowa ukończył w Wągrowcu, a następnie uczęszczał do Gimnazjum w Trzemesznie i Wągrowcu, gdzie w 1896 roku złożył egzamin dojrzałości. W tym okresie należał do tajnej organizacji młodzieżowej, krzewiącej znajomość historii i literatury polskiej. W 1896 roku poprosił o przyjęcie do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu. Święcenia kapłańskie otrzymał 12 listopada 1899 roku w Poznaniu. Na pierwszy wikariat został wysłany od 1 grudnia 1899 do parafii św. Michała Archanioła w Połajewie. Następnie od stycznia 1900 roku do 5 września 1900 roku pracował w parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Brodnicy. Od 6 września 1900 roku do 3 lutego 1902 roku wysłano go na wikariat w parafii św. Krzyża i św. Mikołaja w Biezdrowie. Jako wikary starał się o pozyskanie abonentów dla poznańskiego tygodnika „Praca”. Brał też aktywny udział w polskich akcjach wyborczych do Sejmu pruskiego i Parlamentu Rzeszy, dlatego nie wybrano go do ówczesnych władz wyborczych. Od 4 lutego 1900 roku do 30 września 1902 roku powołano go na I wikariusza do parafii Narodzenia NMP w Lubaszu. Od 1 października 1902 roku do 19 listopada 1905 roku pracował jako wikariusz w parafii św. Floriana w Zielonejwsi. Arcybiskup poznański mianował go komentarzem parafii św. Bartłomieja Apostoła w Objezierzu, gdzie kanoniczą instalację otrzymał 20 listopada 1905 roku. Wrodzoną dobrocią i cierpliwością jednał sobie serca parafian i konfratrów z dekanatu. Dał się poznać jako gorliwy duszpasterz. Posługę proboszcza w Objezierzu pełnił do 31 marca 1916 roku. Dał się wówczas poznać jako ambitny duszpasterz i dobry gospodarz. W 1907 roku został patronem założonego w Objezierzu Towarzystwa Robotników Polskich. W latach 1913-1916 rozbudował kościół w Objezierzu. Od 1 kwietnia 1916 roku do 22 września 1916 roku został administratorem parafii św. Marcina w Dziekanowicach dekanat św. Trójcy w Gnieźnie. Kanonicznie instytuowany na proboszcza tej parafii 23 września 1916 roku. Pracował w tej parafii do końca 1930 roku. W 1918 roku otrzymał mandat poselski do Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu. W wolnej Polsce był posłem z poznańskiego do Sejmu I kadencji (1922-1927). Od 1 stycznia 1931 roku ks. kardynał August Hlond prymas Polski powierzył mu w administrację parafię św. Andrzeja Apostoła w Spławiu wówczas dekanat średzki. 12 czerwca 1934 roku był kanonicznie instytuowany na beneficjum w Spławiu. Za swoją patriotyczną działalność w 1939 roku po zajęciu Polski przez Niemcy hitlerowskie został wyrzucony z parafii w Spławiu. Przebywał wówczas w Warszawie. Po zakończeniu wojny w 1945 roku powrócił do Spławia i pracował do emerytury w 1956 roku. Za swoje zasługi i pracę społecznika w 1959 roku nadano mu godność kanonika honorowego Kapituły św. Marii Magdaleny w Poznaniu. Zmarł 22 kwietnia 1963 roku w Spławiu, gdzie został pochowany.

2 Stelmach (z niemieckiego), to inaczej kołodziej, czyli rzemieślnik zajmujący się wyrobem drewnianych wozów i sań, w tym przede wszystkim kół i płóz. Części metalowe podwozia i obręcze wykonywali kowale.

3 Notka biograficzna o ks. dr Wacławie Jesse: urodzony 13.10.1913 w Rgielsku, święcenia kapłańskie otrzymał 15.07.1945, w latach 1950-54 w Sędzinach w parafii pw. Niepokalanego Serca NMP i św. Wojciecha, od 1954 do 56 w parafii św Michała Archanioła w Dolsku, od 1956 do 1960 w parafii św. Andrzeja Apostoła w Poznaniu-Spławie, był również proboszczem w Czerwonej Wsi w parafi pw. św. Idziego (1960 – 1971), w parafii w Żytowiecku (1971-1984) i w Domu Księży Emerytów, zmarł 17.10.2007. X Jesse Wacław napisał pracę doktorską o Całokształcie działalności społecznej Edmunda Bojanowskiego, i obronił ją 14 października 1954; Napisał również książkę o bł. E. Bojanowskim.